Życie… jest twórcą wielu scenariuszy, a każdemu z nas, przypisana jest wyznaczona rola. Podjęte przez człowieka decyzje pokażą, jak on wypadnie w odgrywanym przedstawieniu. Jeśli będzie miał szczęście i mu się uda, zostanie nagrodzony brawami i uznaniem świata. Jeśli zaś zawiedzie, spadnie na dno niczym Titanic po spotkaniu z górą lodową. Jednak zejście na dno nie oznacza końca wszystkiego. Od dna zawsze można się odbić i spróbować od nowa. Gorzej, jeżeli owe dno okaże się grzęskie bądź w ogóle go nie będzie. Co wtedy? Dokąd trafi człowiek? Jakie niespodzianki przyszykuje dla niego los?
Ja także podjąłem moją decyzję - o wstąpieniu do szeregów Złotych Rycerzy - już dawno temu. Zaraz! Ile to będzie? Sto… dwieście lat albo i całe wieki wstecz. Cholera! Szmat czasu mam za sobą! W każdym bądź razie, sam do końca nie wiem, czy mogę nazwać się szczęściarzem, czy raczej pechowcem…
W zasadzie, nie powinienem narzekać. Podczas pełnienia służby strażnika pierwszego z dwunastu Domów Zodiaku, byłem otoczony przez wielu wspaniałych ludzi, którzy nie wahali się służyć Czcigodnej Atenie i bronić w Jej imieniu sprawiedliwości oraz ludzkie istnienia, stawiając na szali nawet własne życie. Oczywiście nie brakowało wśród nich tych, którzy robili to z indywidualnych pobudek. Niemniej, okres ten wspominam z niezmierną przyjemnością. Choć muszę przyznać, że początki nie były dla mnie łatwe. Musiałem opuścić rodzinny Jamir i wyruszyć w nieznane. Ale… Zyskałem kilku, bliskich memu sercu przyjaciół, którzy pomogli mi zaaklimatyzować się z Grecją i z całym Sanktuarium. Jednym z nich był Dohko, Złoty Rycerz Wagi. Mój rówieśnik, inteligentny i oddany Atenie żartowniś. I choć różniliśmy się obydwaj charakterami, to jednak zdołaliśmy się zaprzyjaźnić. Pamiętam nasze pierwsze spotkanie, jakby to było wczoraj…
Wielki Mistrz zaprowadził mnie na arenę, gdzie trenowali kadeci oraz inni wojownicy. Byłem akurat świeżo upieczonym Złotym Rycerzem Barana i nie za bardzo wiedziałem, kto z kim trzyma i jakie relacje panują wśród Rycerzy. Obaj podeszliśmy do niewysokiego Chińczyka o kasztanowych włosach, który obserwował zmagania pozostałych Rycerzy na arenie. Jak tylko zobaczył nas ten młodzieniec, od razu złożył ukłon i wyrazy szacunku Wielkiemu Mistrzowi:
- Złoty Rycerz Wagi jest gotowy na Twoje rozkazy, Wielki Mistrzu. W czym mogę Ci pomóc?
Chłopak zapytał klęcząc i wlepiając wzrok w ziemię. Wielki Mistrz natychmiast kazał mu wstać, po czym przedstawił nas sobie:
- Dohko, pozwól, że przedstawię ci Shiona spod znaku Barana. Kilka dni temu zdobył swoją Zbroję i dołączył do grona Złotych Rycerzy. Shion przybył do nas z Jamiru. Jest w twoim wieku, więc pomyślałem, że możecie się dogadać.
Rycerz Wagi spojrzał na mnie przeszywającym wzrokiem, a potem na Wielkiego Mistrza i odpowiedział z uśmiechem na twarzy: - Nie ma problemu!
Lecz natychmiast poprawił swoją odpowiedź na bardziej właściwą: - To znaczy, tak jest, Wielki Mistrzu!
Gdy nas zostawił, rozpoczęliśmy rozmowę; a raczej Dohko ją rozpoczął, gdyż ja byłem nieco oszołomiony i nieśmiały.
- A więc jesteś Tybetańczykiem?
- Tak, z Jamiru.
- Oh, to pewnie umiesz naprawiać zbroje. Słyszałem od mojego mistrza, że właśnie w Twoich stronach żyje jeszcze garstka osób, które znają się na tym fachu.
- Mistrz nauczył mnie tej sztuki. Owszem, niewielu zostało, którzy potrafią to robić.
- Ja jestem z Chin. Należałem do zakonu Taonia, ale po jakimś czasie opuściłem to miejsce i trafiłem do Doliny Pięciu Szczytów, gdzie trenował mnie mój Smoczy Mistrz.
- Smoczy mistrz!? - Zapytałem nie ukrywając swojego zaskoczenia.
- Mój mistrz był kiedyś człowiekiem takim jak ja albo ty. Ale życie go nie oszczędziło i żal zamienił go w Smoka. Pomimo swojego niespotykanie sędziwego wieku, miał dużo siły, aby trwale wpoić mi zasady, których powinien przestrzegać prawdziwy wojownik.
- Niebywałe... - Stwierdziłem ze zdumieniem. Z każdym nowym pytaniem, rozmowa nasza stawała się coraz lżejsza.
- Co do Tybetu, to kiedyś byłem w Lhasie. Wspaniałe miasto, tętniące życiem! Nieopodal pałacu Potala, ulice roiły się od straganów z masłem z mleka jaków albo z pierożkami Momo.
- A próbowałeś naszego tybetańskiego piwa Chang? – Zapytałem rozkręcony rozmową, zupełnie zapominając o swojej nieśmiałości. Rycerz Wagi spojrzał na mnie jakby chciał wyjawić mi jakiś sekret.
- Tak, ale było słabe. Choć muszę przyznać, że to piwo smakowało mi lepiej, niż wasza herbata Po Cha z masłem z mleka jaków i soli. Owszem, lubię to masło ale z chlebem. – Dohko odpowiedział ze skrzywioną miną, jakby zjadł przed chwilą kawał cytryny. A potem dodał:
- Gdy byłem tam, akurat trafiłem na święto Starożytnej Sztuki Rzeźbienia Masłem Yaków.
- Naprawdę? Tradycyjnie razem z mistrzem Hakurei’em i Yuzurihą wybieraliśmy się do Lhasy, aby brać udział w celebrowaniu w tym wydarzeniu. Nigdy nie zapomnę świątyni Johkang i zatłoczonej uliczki Barkhor otoczonej rzeźbami z masła, które przedstawiały podobizny bóstw, lamów, demonów, smoków i innych symboli pomyślności.
- Szczerze mówiąc…
Zdecydowanie Dohko chciał coś powiedzieć, ale chyba nie wiedział jak. Niemniej jednak, dokończył swoją myśl.
- Nie lubię ceremonialnej części. Jest… nudna. Bardziej podoba mi się to, co dzieje się popołudniu. Czyli to, o czym przed chwilą wspomniałeś. Jak mnisi i inni ważni urzędnicy przedstawiają swoje rzeźby. Muszę stwierdzić, że nie brakuje im pomysłowości.
- Zgadza się. A najciekawsze są rzeźby z wyroczniami. Nigdy nie wiesz, co ci się przytrafi.
- Nie mogę nie wspomnieć o całonocnej zabawie tanecznej, śpiewach i pięknych pannach, których nie brakowało podczas zabawy. – Stwierdził Dohko z rozmarzoną miną.
Nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć na to, więc nie powiedziałem nic. Nie chciałem go osądzać, bo przecież dopiero go poznałem. Mimo tego czułem, że znajdziemy z Dohko wspólny język i baa, nie pomyliłem się.
Mijały dni, miesiące i zdołałem zaprzyjaźnić się z Rycerzem Ryb, Byka, Raka, a nawet z Wielkim Mistrzem. Trochę ciężej było ze Złotym Rycerzem Panny, Asmitą, który raczej nie należał do osób, które łatwo i chętnie nawiązują znajomości.
W moich wspomnieniach nie brakuje oczywiście mistrza Hakurei’a, któremu wiele zawdzięczam oraz pozostałych, bliskich mi osób z Jamiru. Szczególnie pamiętam dzień, kiedy wróciłem w rodzinne strony, aby świętować z nimi Losar – Tybetański Nowy Rok. To było rok po odebraniu przeze mnie Zbroi Barana. Wróciłem do zamku w Jamirze, gdzie od progu witała mnie Yuzuriha:
- Shion! Jak miło cię widzieć! Jak się masz? – zapytała mnie jasnowłosa dziewczyna. Ten błysk w jej oku utkwił mi we wspomnieniach na zawsze. Był elektryzujący i podnoszący na duchu.
Wtem odpowiedziałem:
- Wszystko w porządku. Lepiej powiedz jak z twoją zbroją? Czy mogę nazywać cię już Srebrnym Rycerzem Żurawia? – dziewczyna spojrzała na mnie, jakbym zadał jej ból swoim pytaniem. Widoczne było zakłopotanie w jej oczach. Wiedziałem, że jest to dla niej drażliwy temat, ale sądziłem, że już podjęła ostateczną decyzję. Czy być wojownikiem, czy zostać żoną i matką?
W sumie nie powinienem był się dziwić. Dla mnie decyzja o służeniu bogini również nie była łatwa. Po dłuższych rozważaniach doszedłem do wniosku, że skoro jestem sierotą, powinienem znaleźć jakiś cel w życiu. Chciałem coś zrobić, żeby inni mieli lepiej w życiu, niż ja. Gdy spotkałem mistrza Hakurei’a, wszystko stało się dla mnie jasne. Moim powołaniem jest walka w obronie sprawiedliwości oraz bogini Ateny. Czułem to całym sobą. Wiedziałem, że wiąże się to z ryzykiem ciężkich walk, ran, a nawet utraty życia. Ale świadomość tego, że w ten sposób mogę się przydać sprawiała, że wszelkie takie wahania odchodziły w dal.
Gdy tak staliśmy we dwoje i rozmawialiśmy, dołączył do nas Hakurei:
- Oh, Shion, miło cię widzieć. – rzekł starszy pan w posiwiałymi, długimi włosami spiętymi w kucyk.
- Wzajemnie, mistrzu. – odparłem z respektem jakim go darzę.
- Widzę, że greckie słońce jest ci przychylne. – skomentował Srebrny Rycerz Ołtarza, nawiązując do opalenizny, jaka ozdabiała twarz jego podopiecznego.
- A tak. Moja blada cera nabrała wreszcie kolorytu. – odpowiedział z uśmiechem Shion.
- Jesteście gotowi do drogi? – zapytał mistrz.
- Oczywiście. – stwierdziła Yuzuriha.
Wszyscy wyruszyliśmy w stronę Lhasy, aby na czas dotrzeć do położonego pod miastem klasztoru Drepung, w którym ma rozpocząć się rytuał Mahakala. Dziewięć dni przed Nowym Rokiem, przez dzień i noc trwają modlitwy, podczas których zbiera się choroby, złe moce i inne cierpienia wszystkich żywych istot w jednym miejscu, aby następnie je zniszczyć. Obrzęd ten kończy się tańcami do siódmej rano, a następnie odbywa się medytacja Lamów przed wielkim ogniskiem, w którym spala się demoniczną maślaną rzeźbę, aby zniszczyć złe moce starego roku. Potem w pierwszy dzień Nowego Roku ludzie zbierają się do wspólnej modlitwy z mnichami, a następnie odwiedzają się nawzajem w swoich domach, siadając przy bogato zastawionych stołach, co trwa nawet trzy dni.
Niestety, ja nie mogłem pozwolić sobie na tak długie świętowanie. Zaraz po zakończonych uroczystościach w klasztorze Drepung, wróciłem do Sanktuarium, gdyż czekała mnie moja pierwsza samotna misja, do której musiałem się przygotować. Świadomość tego, że po powrocie z ciężkich bitew czekają na mnie moi bliscy, dodawała mi sił w walce z przeciwnikami. Wiedziałem, że musze przeżyć, jeżeli chcę ich jeszcze zobaczyć, a oni mnie. Że walki nie staczam jedynie dla siebie, czy Ateny, ale również dla moich przyjaciół.
Jednak dzisiaj, gdzie są moi przyjaciele? Gdzie są druhowie, z którymi mogłem rozmawiać i z którymi przyszło mi walczyć ramię w ramię? Dlaczego nie ma ich przy mnie? Dlaczego? Byłem otoczony przez wielu ludzi, a dziś jestem sam. Siedząc na tronie w wielkiej, opustoszałej komnacie zastanawiam się, dlaczego towarzyszem moich ostatnich lat jest nieustająca głusza, a jedyne co słyszę, to echo mego własnego głosu? Czy taka jest nagroda dla rycerza za wiele lat jego ciężkiej służby? Rozumiem, że to jest mój obowiązek. Fakt, lubię wydawać rozkazy młodym rycerzom. Nie po to, aby pokazać, że jestem kimś, lecz po to, by udowodnić, że Sanktuarium może i powinno funkcjonować prawidłowo. Atena zaufała mi, powierzając funkcję Jej zwierzchnika. Wiem, że nie mogę zawieść Jej wiary we mnie. Jednak czasami mam ochotę wyrwać się stąd i uciec do Jamiru… albo do Doliny Pięciu Szczytów, aby spotkać się z Dohko, który tam przebywa.
[pukanie do drzwi]
- Proszę.
Drzwi się otworzyły a zza nich wyłonił się młody, wysportowany mężczyzna z czerwoną opaską na czole. Klęknął przede mną i zasygnalizował swoje przybycie:
- Aiolos spod znaku Strzelca melduje swoje przybycie.
- O co chodzi, Aiolosie?
- Chciałem poinformować, że młodzi kadeci na Złotych Rycerzy są już gotowi na spotkanie z Waszą Ekscelencją. Czy mogę wprowadzić ich do Sali Tronowej?
- Oczywiście, możesz ich już przyprowadzić. Będę za 5-10 minut.
- Tak jest, Wielki Mistrzu!
Gdy poszedłem do Sali Tronowej, czekało tam na mnie dziesięciu młodych chłopców, którzy wykazywali się odwagą i niesamowitą siłą, chcąc zasilić szeregi Złotych Rycerzy. Wśród nich był chłopiec z Jamiru, którego treningiem zająłem się osobiście. Cieszę się, że oprócz mnie jest jeszcze ktoś, kto będzie kultywował tradycję naprawiania zbroi. Lecz… Spoglądając na ich promienne twarze i ten błysk w oku, tak znany mi z przeszłości, mam wrażenie, że znalazłem odpowiedzi na moje pytania. Życie kołem się toczy. Jedni umierają, a ich miejsca zastępują drudzy. Młoda krew jest tym, czego potrzebuje to miejsce, wyniszczone odwiecznymi konfliktami między bogami. Muszę zrobić wszystko, aby mój wiek nie stanowił przeszkody we współpracy z tymi dzieciakami. Dla przyszłości i dla nowego pokolenia!
- Dohko, jestem pewny, że się ze mną zgodzisz. – powiedziałem w myślach. |