Nie do końca udało mi się ustalić dlaczego Shigeyasu Yamauchi rozstał się z Saint Seiya. Zmęczenie tematu? Kwestie finansowe? Konflikt z producentami? Bez względu na to jak było, stanowisko reżysera zajął Tomoharu Katsumata. I bynajmniej nie jest to jedyna zmiana jaka czeka nas w Micie o Hadesie – musimy przygotować się wręcz na niezłą rewolucję, zwłaszcza od strony technicznej. Jeśli dodamy do tego charakterystyczną dla Saint Seiya tendencję spadkową, możemy wstępnie oszacować co nas czeka przez najbliższe 12 odcinków. I solidnie zacisnąć zęby.
Nasi dzielni Rycerze przekroczyli granicę Hadesu i tym samym akcja przenosi się nigdzie indziej jak... do Piekła. To właśnie tam swoją rezydencję ma Władca Podziemia, do którego zmierza Atena pod kuratelą Rycerza Panny. Zanosi się na krwawe starcie bogów, do tego niekorzystne dla panny Kido pozbawionej ochrony swej Boskiej Zbroi. Wzmiankowana zbroja pozostaje w kieszeni Rycerza Pegaza, który wraz z towarzyszącymi mu przyjaciółmi robi wszystko, by znaleźć Atenę zanim ta znajdzie Hadesa. Żeby nie było za łatwo, w misji tej przeszkadza im czarna jak widownia na koncercie Behemotha chmara Widm pod wodzą potężnych Sędziów Hadesu.
Z założenia zanosi się na akcję równie – jeśli nie bardziej – wciągającą jak w Sanktuarium. Cóż, o ile klimat został w 100% zachowany, tak sam przebieg wydarzeń pozostawia wiele do życzenia. Przez większą część serii tempo wlecze się jak żółw za Usainem Boltem, a patosu jest tyle, że w pewnym momencie zaczęłam się obawiać o stan mojej klawiatury – jeszcze by mi paskudztwo z ekranu wyciekło. Średnio trzy razy na odcinek ktoś (najczęściej Seiya lub Shun) z iście werterowską ekstazą wspomina Atenę i konieczność walki o pokój, miłość i inne wartości. Nawet doświadczony w fandomie Saint Seiya widz – jak ja – zaczyna mieć dość około czwartego epizodu. Od szóstego człowiek zauważa, że przewija praktycznie połowę, a
i tak doskonale orientuje się w akcji. W serii klasycznej podobna sytuacja zaczynała następować dopiero w Asgardzie – może dlatego, że reżyser potrafił sprytnie rozładować napięcie humorystycznymi scenami i jako taką akcją. W Królestwie Piekieł tego zabrakło – w pierwszym odcinku mamy ledwie jeden śmieszny moment ze złośliwym Seiyą w roli głównej (który jest zaledwie cieniem swojego odpowiednika z mangi). Szczęściem wciąż możemy liczyć na trzymającego fason Kanona (przewijającego się gdzieś na drugim, jeśli nie trzecim planie) i Ikkiego, z powrotem którego akcja powraca do stanu z czasów Sanktuarium. Można z tego wysnuć prosty wniosek – ponowne przerzucenie uwagi na Rycerza Pegaza nie należało do najlepszych z pomysłów.
Skoro już o bohaterach mowa – i tym razem Królestwo Piekieł nie uciekło od tradycyjnych dla Saint Seiya przypadłości. Protagoniści nie mają w głowie nic poza Ateną, antagoniści wchodzą na scenę tylko po to, by marnie zginąć. W zasadzie poza Sędziami Hadesu i Pandorą nie ma na czym wśród złych zawiesić oka; u wielu Widm poznajemy jedynie imię zanim zostają pokonane przez któregoś z Rycerzy. Dla samego grona obrońców Ateny istniała nadzieja w postaci świeżej postaci – Orfeusza – oczywiście koncertowo schrzaniona przez tony lukru i patosu. Patrząc na niego i jego ukochaną o przerażających oczach (ilekroć na nią patrzę, przypomina mi się iście psychodeliczny film The Wall), miałam wrażenie, że zaraz zacznę produkować tęczę. Szczęściem zafundowano nam niespodziankę w osobie duetu Shuna i Ikkiego. Co prawda Rycerza Andromedy rozmamłano do końca pod względem charakteru, jednak jego „zdrada” została pokazana chyba w najlepszy z możliwych sposobów. Należy też wspomnieć scenę z konfrontacją obu braci, jedną z najbardziej przejmujących w całym Saint Seiya. Powód, dla którego uznaję Rycerza Feniksa za niezaprzeczalny plus Królestwa Piekieł jest prosty – to jeden z naprawdę nielicznych bohaterów, których nie udało się Kurumadzie koncertowo spieprzyć.
Im dalej w las, tym więcej... kiksów. O kresce szczegółowo rozpisałam się w Sanktuarium, więc tu tylko wspomnę, że jak na moje gusta jest zbyt delikatna. Boli zwłaszcza, gdy patrzę na Rycerzy-filigranowych chłopców. Na wszystkie pokątne bachorki Posejdona, to są wojownicy czy szkolna drużyna cheerleaderek? Nawet obecność legendy – Shingo Arakiego – nie jest w stanie mnie przekonać do tej grafiki. Wyjąwszy rzecz jasna Zbroje, które są znakiem firmowym i największą perełką Saint Seiya.
Ponarzekam za to nieco dłużej na muzykę. Sama ścieżka dźwiękowa – bez zarzutu, cud, miód i orzeszki w karmelu; zachwyci nawet wybrednego słuchacza. Gorzej z openingiem i endingiem. Tragedia to mało. O ile Takusu Mono He jeszcze jako tako wypada – aczkolwiek jest zdecydowanie zbyt łzawe – tak Megami no Senshi... Spodziewałam się wielu rzeczy, ale nie tandetnego disco! A takie miałam nadzieje po tym mocnym, organowym wprowadzeniu. Zastanawia mnie, co twórcy chcieli przez to osiągnąć, bo na pewno nie podziw i zachwyt. Może to było takie „subtelne” ostrzeżenie przed tym, co następuje dalej...?
Jakby tego było mało, zmieniono nam prawie wszystkich seiyuu. Głosy naszych ulubionych bohaterów nagle zaczynają brzmieć zupełnie obco. Słychać to zwłaszcza przy Shunie i Seiyi, których dotychczasowi seiyuu należą do najbardziej rozpoznawalnych i do tego dość popularnych w swoim zawodzie. Nagły brak Ryo Horikawy i Toru Foruyi jest naprawdę odczuwalny, a to tylko wierzchołek góry lodowej. Zastanawia mnie co było przyczyną tak drastycznej rewolucji. Rozumiem przypadek Hirotaki Suzuokiego (Shiryu), który zmarł na raka (swoją drogą, niezła ironia losu...), ale reszta...?
Czy znajdzie się jakiś plus dla Królestwa Piekieł? O dziwo – tak. Jak zwykle mowa o Złotych Rycerzach. Co prawda, ich rola została drastycznie ograniczona i poza Kanonem pojawiają się dopiero w ostatnich odcinkach, ale zjawienie się najpotężniejszych wojowników Ateny podniosło poziom o kilka oczek w górę. Szkoda, że niemal w tym samym momencie pozbyto się ich raz na zawsze, co zdecydowanie nie wróży dobrze trzeciemu w kolei Elizjum. Trzeba jednak docenić sam fakt, a i scena pod Ścianą Płaczu – majstersztyk. Gdyby tylko nie ten patos...
Królestwo Piekieł to klasyczny przykład z serii „jak popsuć dobre anime”. Shigeyasu Yamauchi narzucił następcy wysoką poprzeczkę, na którą ten nie zdołał się nawet wdrapać. Zastanawia mnie jednak czy marny poziom Królestwa to wina Katsumaty, czy jednak samemu Kurumadzie nie starczyło sił, by odpowiednio pociągnąć pomysł do końca. Trzeba jednak zauważyć, że twórcom serii klasycznej udało się zgrabnie wybrnąć z poronionych pomysłów mangaki – takich jak skrzyżowanie Mitsumasy Kido z Abrahamem – i zrobić z tego strawne anime. Wygląda na to, że Katsumata nie sprostał swojemu zadaniu, a fanom pozostaje płacz i zgrzytanie zębów.
Plusy:
+ klimat,
+ poszerzony wątek Shuna i Ikkiego,
+ główni antagoniści, zwłaszcza Radamantys i Pandora,
+ Kanon oraz Złoci Rycerze pod Ścianą Płaczu,
+ niezawodne jak zwykle design zbroi oraz muzyka.
|
Minusy:
- tandetny opening i ending,
- hektolitry patosu,
- drastyczna zmiana seiyuu,
- schematyczność Widm,
- historia Orfeusza i Eurydyki (oraz desing tej dziewczyny),
- powrót do Pegaza-pępka świata,
- zachowanie specyfiki Saint Seiya, niestety tej negatywnej,
- spłycenie niektórych postaci, np. Shuna,
- zbyt delikatna kreska.
|
MOJA OCENA: 4/10
24.09.2015 Tekst: Verien Grafika: Jamnik_sst |