Rozdział XXXIII - Przeznaczenie
Na wzniesieniu oddalonym o kilkaset metrów od Góry Gwiazd stała samotna postać. Lawendowe, zaplecione w warkoczyki włosy opornie poddawały się wiatrowi, który starał się zerwać chłopakowi płaszcz z ramion. Antis nie zwracał na to uwagi. Jego spojrzenie utkwione było w jednym punkcie. W nie tak dalekim wzniesieniu, do którego nie miał odwagi podejść bliżej. Patrzył, zupełnie, jakby był w stanie cokolwiek zobaczyć. Był na to zbyt daleko. A jednak widział. Tego, jak się w tej chwili czuł nie sposób opisać. Wiedział, co się dzieje w tej minucie, w tej sekundzie. Obrazy, które już raz oglądał stawały mu przed oczami, niczym ożywający koszmar. Wiedział, co się stało. Wiedział, co się stanie. I nic nie mógł na to poradzić. Przeklęte zasady! Prawa, które wiązały mu ręce i kneblowały usta. Nagiął je, przybywając do Świątyni. Ostrzegając. Próbując zmienić przyszłość. Szaleństwo, którego nigdy wcześniej nie próbował. Nie śmiał ich złamać. Nie miał odwagi nawet na podejście bliżej. Gdyby ktoś go zauważył, zapłaciłby cenę o wiele większą niż własne życie. Chłopak skrzywił się i cofnął jedna nogę do tyłu, jakby próbował złapać równowagę. Prawa ręka powędrowała do szyi. Poczuł ranę, jakby zadano ją jemu, a nie rycerzowi Andromedy. To, co Shun zrobił wcześniej było głupie. To, co teraz - odważne. A wszystko razem zakrawało na szaleństwo. Jeśli prawdą jest, że każdy człowiek ma przydzieloną pulę szczęścia, które może mu dopisać, to Andromeda, a w zasadzie każdy z obecnych tam rycerzy, nigdy więcej nie powinien brać udziału w grach losowych. Chyba, że cierpieć będzie na zatrważający nadmiar gotówki. Przez chwilę Antis myślał, że wyczuwa energię bogini Fortuny, bawiącej się życiem Saintów. Dla własnej przyjemności przedłużającej rozgrywający się spektakl. Byli ranni, ale jednak żyli. Walczyli i nawet wygrywali. Tu i teraz.
* * *
Arin patrzyła na nowy kryształ. Był piękny. Takiej czystości i blasku nie widziała nawet w diamentach. Powoli zaczął wypełniać się skłębioną, białą mgłą, jednak ona wcale nie odejmowała mu urody. Wręcz przeciwnie. Sprawiała, że jego wygląd zmieniał się w każdej sekundzie, za każdym razem oczarowując tego, kto na niego patrzył. - Co do... Dźwięk tego głosu sprawił, że Shaka jakby otrząsnął się z transu. Powoli odwrócił się i spojrzał na pozostałych rycerzy. Dopiero przybyli i teraz stali kilka metrów za nim i Arin, z zaskoczeniem wpatrując się w rozgrywającą się scenę. Virgo rozumiał ich reakcję. Niby każdy mówił o połączeniu kryształów, a przecież nikt nie miał pojęcia na czym to w zasadzie miałoby polegać. Nikt nie mógł sobie tego wyobrazić. Shaka wiedział, że nawet później, w przyszłości, nie będzie w stanie opisać tego słowami. Rycerz Panny z ulgą stwierdził, że stawili się wszyscy. Stan kilku z nich był już jednak sprawą problematyczną i obudził w Shace lekkie wyrzuty sumienia. Najwyraźniej nie wszystko poszło tak łatwo, jak by chcieli. Wszyscy byli bladzi i zmęczeni. Ikki podtrzymywał Shuna, na którego szyi czerwienił się fragment płaszcza Mu. Virgo aż za dobrze wiedział, jaki kolor powinien mieć ten materiał. Zbroja Byka cała była pokryta grubą warstwą lodu, a sam rycerz poruszał się bardzo sztywno. Pozostali mieli kilka lekkich ran, niektórzy nie mieli ich wcale. Mimo wszystko przyszli wszyscy. Żyli i Shaka chętnie podziękowałby za to jakiemuś bóstwu. Problem stanowił jednak fakt, że trudno mu było stwierdzić, do którego powinien się zwrócić. Na dłuższą modlitwę do wszystkich czasu raczej nie miał, a uważał, że albo należy coś robić porządnie, albo wcale. Obok niego stanął Milo. Virgo chciał go zapytać, co dokładnie się wydarzyło, ale zrezygnował widząc jego twarz. Rycerz Skorpiona nie był ranny, jednak wyglądał, jakby przeżył załamanie nerwowe. Lewe oko drgało mu w tiku, a on sam wciąż niespokojnie rozglądał się wokół. Rycerz Panny podszedł do Aiolii. - Co mu się stało? - zapytał cicho, wskazując na Mila. Leo skrzywił się, jakby był to temat bardzo bolesny. - Gnom - odpowiedział krótko. Spojrzenie Shaki jasno mówiło, że nic mu to nie wyjaśniło, więc po chwili kontynuował. - Walczył z nami...; - zawahał się - tym - dodał, pokazując Shace coś, co było pięknie wykonaną figurką skorpiona. - Poruszał nimi i myśleliśmy, że są prawdziwe, ale on tylko żartował. Przez cały czas robił sobie żarty. Nie sposób było ich przewidzieć. Światła w komnacie zaczęły przygasać. Większość z nich została już wchłonięta przez kryształ. Coraz mniej było też sytuacji, które stwarzały ryzyko utraty kontroli. Do Arin dotarło, że rytuał jednak może się udać. Jeśli strażnicy wytrzymają do końca. Ertian rozejrzał się, oczami ciężkimi ze zmęczenia. Czuł, jak większość energii wycieka z jego ciała, aby zniknąć w nowym Kamieniu. Całą resztę starał się skupić na zapanowaniu nad tym. Już nie musiał kierować energii do klejnotu. Teraz koncentrował resztki sił na obronie, aby nie zostać przez niego wessanym. Nie była to zbyt przyjemna zmiana sytuacji, ale mimo wszystko na razie nie szło im źle. Połączenie wkrótce powinno się zakończyć. Chłopak miał rozpaczliwą nadzieję, że nie mylił się co do tego. Moc, którą uwolnili uderzała w niego z coraz większa siłą, niczym fale morza podczas przypływu. Bał się, że w końcu go porwie. Najwyraźniej jednak nie wszystkim zależało na pomyślnym zakończeniu. Fuego poczuł nagłe szarpnięcie, jakby ktoś pociągnął za niewidzialną linę, do której był przywiązany. Spojrzał w prawo, bo odniósł wrażenie, że uczucie przyszło od strony Kerii. Nie pomylił się, było już jednak za późno. Dziewczyna zachwiała się, gdy fioletowy promień wystrzelił zza jej pleców i przebił pierś. Przez chwilę na jej twarzy malowało się zaskoczenie. Wzrok pobiegł w stronę tworzonego kamienia, ale tylko się po nim prześlizgnął i zwrócił w stronę strażnika Ognia. Trwało to zaledwie ułamki sekund, w ciągu których chłopak ze strachem patrzył, jak światło w oczach jego przyjaciółki przygasa i zostaje zastąpione przez coś innego. Wiedział co. Dziewczyna osunęła się na ziemię. - NIE! Ertian słyszał swój głos, przyłączający się do krzyku Fuego. Zobaczył, jak on rusza się, jakby chciał podbiec do dziewczyny. Chciał krzyknąć, aby tego nie robił, że to zbyt niebezpieczne. Nie zdążył. Ból, który nim wstrząsnął rzucił go na kolana. Fuego też upadł, obejmując rękami swoje ramiona. Strażnik Ziemi widział, jak jego kolegę otacza jaśniejąca, czerwona poświata, która spływa powoli w kierunku Kryształu. Widział wszystko przez dziwną, zieloną mgłę. Wiedział, że z nim dzieje się to samo. Czuł, jak opuszczają go siły. Ból powoli się zmniejszał. Zamiast niego pojawiło się uczucie otępienia. Dziwna pustka, podążająca za wyciekającą z niego energią. Ciało stawało się coraz cięższe... Mu bezradnie patrzył, jak po upadku Kerii Kryształ zamigotał i zaczął wciągać w siebie całą energię wypełniającą pomieszczenie. Teraz już nikt tego nie kontrolował. Aries mimowolnie cofnął się, gdy ta niezwykła, przyciągająca siła otarła się o niego. Jednak to było zaledwie muśnięcie. Ta moc nie potrzebowała go, szukała czegoś innego. I znalazła. Mu zrozumiał to patrząc na twarze strażników. Opuszczała ich energia życiowa. Fuego cały się trząsł, gdy fale obezwładniającego bólu atakowały go i odchodziły, aby po chwili ponownie uderzyć. Aries słyszał ciche jęki, gdy chłopak z zawziętą twarzą wciąż parł do przodu. Nie mógł wstać. Poruszał się na kolanach. Ból właściwie go obezwładniał, a jednak prawie nie wydawał z siebie dźwięku. Rycerz Barana spodziewał się krzyku. Ogłuszających wrzasków i skręcania się w męczarniach, ale nic takiego nie było. Kredowobiała twarz Ertiana na chwilę zwróciła się w stronę Shaki. Chyba na niego patrzył, ale Virgo nie miał pojęcia czy on go rzeczywiście widział. Sprawiał wrażenie, jakby chciał coś powiedzieć. Wykrzyczeć ostrzeżenie lub przekleństwo, jednak jego usta ledwie się poruszały. Shaka nie usłyszał żadnych słów. Ertian upadł. Nieco bliżej rycerzy Fuego również znieruchomiał. Jego dłoń dzieliło od Kerii zaledwie kilka centymetrów. Nie zdołał do niej dotrzeć. Bariera, która nie pozwalała rycerzom na zbliżenie się do strażników nagle zniknęła. Dopiero dużo później rycerz Barana zrozumiał i przyznał, że popełnili błąd. Powinni byli zając się Kryształem. Zabrać go. Ale oni w pierwszym odruchu podbiegli do leżących ludzi. Keria i Fuego byli najbliżej. Na piersi dziewczyny powoli rozszerzała się szkarłatna plama. Niewielka dziura, w którą Mu ledwo wcisnąłby swój mały palec widniała na wysokości serca. Cios przeszedł na wylot i rycerz mógł się tylko dziwić zimnej precyzji, z jaką został wymierzony. Nic już nie był w stanie zrobić. Aiolia ukląkł przy ciele Fuego. Chłopak nie miał najmniejszych ran, ale rycerz Lwa nie musiał szukać jego tętnicy, aby wiedzieć, że nie żyje. W zapadniętej twarzy zamglone, żółte oczy wpatrywały się nieruchomo w przestrzeń. Leo wyciągnął dłoń i zamknął je, wzdychając cicho. Nie chciał, aby tak to się skończyło. Gdy oni martwili się o strażników z mroku po drugiej stronie wynurzyła się ręka i zacisnęła na Krysztale. Po komnacie rozległ się cichy śmiech radości. Triumfu. Wszyscy jak na komendę zwrócili się w tamtym kierunku. Nieznany im chłopak stał pośrodku z Kryształem w dłoni, uśmiechając się szeroko. Wiedział, że zwyciężył. Kamień zalśnił białym światłem. Ziemia zadrżała. Po posadzce i ścianach rozpełzły się pajęczynki pęknięć, tworząc wzory tak samo piękne, co złowieszcze. Wszyscy cofnęli się dalej od źródła tej niemej groźby, ale na niewiele się to zdało. Potężny wstrząs przeszył ziemię. Budynek zaczął się walić. Shaka aktywował tarczę obronną, przyciągając Arin bliżej i brutalnie schylając jej głowę. Duży kawał marmuru przeleciał w miejscu, gdzie chwilę wcześniej było jej czoło. Cała reszta zasypała Aiolię, który rozwalił spadający na niego spory kawał sufitu. Niektórzy próbowali robić uniki. Kilka osób wybiegło na zewnątrz. Wszystko skończyło się nagle. W pewnym momencie ziemia po prostu przestała się trząść i nastała cisza, równie donośna, co ryk huraganu. Tak się przynajmniej wydawało wygrzebującym się z gruzów rycerzom. Sanktuarium wyglądało jak pobojowisko. Stało zaledwie kilka kolumn i kawałek ściany. Witraż w suficie zamienił się w miliardy maleńkich kawałków kryształu, mieniących się w słońcu. Chłopak, który przywłaszczył sobie Kamień stał pośrodku idealnego okręgu wolnej przestrzeni. Ta strefa kończyła się tuż za ciałami strażników, choć tu było już trochę kurzu, gruzów i pęknięć na posadzce. Mu przebiegł wzrokiem po towarzyszach. Poza kilkoma siniakami i lekkimi ranami raczej nic się nikomu nie stało. Rycerz Barana uznał to za uśmiech losu, ale nie zastanawiał się nad tym dłużej. Coś innego przyciągało jego uwagę. Kryształ, który bezlitośnie wessał w siebie życie młodych ludzi. Tych, którzy pokładali w nim swoje nadzieje, którzy z takim trudem go stworzyli. - Zgodnie z wolą Rady - odezwał się tymczasem chłopak - i na jej polecenie przejmuję ten Kamień. Dziękuję wszystkim za pomoc w jego stworzeniu - dodał suchym, oficjalnym tonem, jednak jego wargi wykrzywiły się w ironicznym uśmiechu. Chyba po raz pierwszy Shaka zgadzał się z opinią Aiolii, który skomentował te słowa pełnym oburzenia "ŻE CO?!". Zgodnie z naturą wolał jednak ubrać to w inne słowa. - Zakładasz więc - powiedział spokojnie - że z radością przystaniemy na to, aby Rada otrzymała tak potężny artefakt, pozwolimy ci go zabrać i odejść, a najlepiej jeszcze wręczymy kwiaty dla Saphiry z gratulacjami? Chłopak spojrzał na niego dziwnie. W widoczny sposób nie spodobało mu się użycie imienia przewodniczącej Rady w takim kontekście. Splótł ręce na piersi. - Rada może wszystko - odparł, jakby stwierdzał coś oczywistego. Jakby nawet przez myśl mu nie przeszło, że można by ten fakt zakwestionować. - Ona chce ten Kamień, więc wy go oddacie. - Rada chce ten Kamień - powtórzył zamyślony rycerz Panny - a ty go im dostarczasz. Zabiłeś Kerię, gdy rytuał był już na tyle zaawansowany, aby Kryształ i tak powstał. Chciałeś, żeby zginęli - teraz to on stwierdzał fakt, wkładając w głos całą odrazę i obrzydzenie jakie czuł do tego człowieka i jego przełożonych. Chłodny, skalkulowany plan. Utrata kontroli nad połączeniem w idealnie wybranym momencie nie stanowiła zagrożenia dla świata. Ale oznaczała śmierć dla tych, którzy wprowadzili proces w życie. Rada zyskała potężną broń i pozbyła się buntowników. Wszystko jednym ciosem. Chłopak uniósł brwi. - Mam rozumieć, że Atena chce się temu sprzeciwić? - zapytał cicho. Nawet bez podniesionego głosu groźba była doskonale wyczuwalna. Żaden z rycerzy się nie odezwał. - Oddaj mi swój Kryształ - powiedział do Arin. Dziewczyna nie odpowiedziała, ograniczając się do wyzywającego spojrzenia. Gdzieś za jej plecami Shun poruszył się niespokojnie. Milczenie przedłużało się. - Oddaj mi go - powtórzył. - Przez brak jednego z Kamieni połączenie jest niestabilne. Musisz go dołączyć. - Muszę? - zapytała cicho, mrużąc oczy. - Tak, jak oni musieli umrzeć, tak? - zapytała wskazując na leżące ciała. - Nie obchodzi cię, że byli najlepsi spośród niezależnych strażników? Że musieli mieć powód i mogli mieć rację? - mówiła coraz szybciej i głośniej, odtrącając dłoń Shaki, który chciał ją powstrzymać. Zrobiła kilka kroków do przodu. - Najważniejsze, że Saphira... - to imię wypowiedziała jak najgorsze przekleństwo, wkładając w nie całą gorycz i nienawiść zebrane podczas tych tygodni, które spędziła w Świątyni. Nie pozwolił jej dokończyć. Z ziemi za Arin wyrosła olbrzymia kamienna dłoń i uderzyła ją w plecy. Dziewczyna przeleciała kilka metrów do przodu i upadła ciężko na rumowisko w pobliżu strażnika Ziemi. Nie zdążyła wstać, gdy otoczył ją krąg ognia, a płomienie zamknęły się nad jej głową. Schowała głowę w ramionach, czując piekący ból na odsłoniętej skórze. Kilku rycerzy ruszyło w kierunku jej przeciwnika, ale on tylko na nich spojrzał. Kryształ zaświecił lekko. Z ziemi wyrosły pędy, które oplotły Saintów, uniemożliwiając wszelki ruch. Niektórzy próbowali się uwolnić, jednak im bardziej się szarpali, tym ciaśniej i mocniej zaciskały się wokół nich rośliny. W końcu nawet Aldebaran musiał dać za wygraną, wybierając między niewykonywaniem ruchów, a utopieniem się we własnej krwi, gdy pędy zmiażdżą mu klatkę piersiową. Przez kilka upiornych chwil Mu patrzył, jak jego siostra stara się wydostać z pułapki, jednak nie okazało się to wcale proste. Parę razy widział, jak Arin koncentruje energię i próbuje przebić się przez ścianę płomieni, aby wydostać się na zewnątrz, jednak ogień za każdym razem ją odpychał. W końcu się udało i dziewczyna przeleciała przez żywioł głową do przodu, lądując na wolnej przestrzeni. Z ulgą zaczerpnęła do płuc świeżego powietrza, które teraz wydawało się jej wyjątkowo zimne. Ostrożnie spojrzała na przeciwnika. Czuła nieprzyjemne pieczenie w miejscach, których nie zasłaniała zbroja. Skóra zwykłego człowieka nie wytrzymałaby takiego żaru. Ją czekało tylko trochę bąbli, ale ta perspektywa i tak nie napawała jej optymizmem. Podniosła oczy na słońce. Było wczesne popołudnie najdłuższego dnia w roku. Kilka godzin temu stali u stóp wzgórza, pewni siebie i zwycięstwa, a teraz? Była świadoma, że mają mało czasu. Nie wiedziała, kim jest ich przeciwnik. Nie miała pojęcia, do czego jest zdolny, ale była pewna, że on nie poznał jeszcze wszystkich możliwości połączonego Kryształu. To były dopiero próby. Najprostsze z rzeczy, które mógł zrobić. Rozpaczliwa myśl kołatała się w jej głowie, obijając o ścianki mózgu. Cichnąc i ponownie nabierając siły. "Muszę mu go zabrać". Nie miała zielonego pojęcia, jak miałaby to zrobić. Wiedziała tylko, że musi to zrobić teraz. Dopóki on nie nauczył się z niego korzystać. Przeszła kilka kroków do przodu. Usłyszała krzyk. Chyba swój, może kogoś jeszcze. Gdy otworzyła oczy stwierdziła, że leży na zwalisku gruzu tak blisko Ertiana, że mogłaby go chwycić za rękę. Tępy ból w plecach sugerował, że upadła z dużej wysokości. Z rozcięcia na ręce sączyła się krew. Usiadła ciężko, czując, jak świata wokół niej wiruje. Pomyślała, że musiała uderzyć się w głowę i teraz ma halucynacje. Ale to chyba było niemożliwe, bo bolało ją wszystko, poza głową. Czuła tylko pieczenie na twarzy. Tymczasem sanktuarium, a w zasadzie jego resztki, zamieniły się w coś, co z powodzeniem stanowiło konkurencję dla przedsionka piekieł. Większość księży byłaby zachwycona, mogąc pokazać coś takiego bardziej opornym wiernym. "Strzeżcie się, bo oto, co was czeka!" Ogień był prawie wszędzie. Tańczył wokół nich, zwijając się i plącząc z pędami, które uparcie nie chciały się zwęglić. Płomienie nie były zwyczajne. Arin ze zdziwieniem stwierdziła, że widzi w nich ludzi, zwierzęta i potwory znane tylko z mitologii. Skręcały się powoli, wyraźnie na coś czekając. Wiedziała na co. Pomiędzy nią, a ich twórcą pozostał wąski pas wolnej przestrzeni. Dziwaczna parodia szpaleru honorowego. Zacisnęła pięści. Oboje wiedzieli, że tam pójdzie, więc po co to odwlekać. Spojrzała w bok, gdzie wciąż uwięzieni byli rycerze. Większość już nie próbowała się uwolnić. Trzy pary oczu patrzyły na nią, wiedząc, co zamierza. Nie miały tylko pojęcia, że tak naprawdę miała niewiele do stracenia. Coś się poruszyło tuż za nią. Kolejna pułapka? Zachęta, aby wreszcie spróbowała zaatakować? Nie obejrzała się. Ruszyła patrząc, jak na ustach jej przeciwnika pojawia się uśmiech. Cieszył się, że ją zabije. Że zdobędzie dla Rady ostatni Kryształ. Nie wiedział, że on jest już poza jej zasięgiem. - Zaczekaj - cichy głos, tak przerażająco znajomy, zatrzymał ją w miejscu. Odwróciła się, patrząc na tego, o którym myślała, że jest martwy. Ertian źle wyglądał. Miał ściągniętą twarz, która była biała i mokra od potu. Oddychał ciężko i płytko, z cichym sykiem wciągając powietrze przez zaciśnięte zęby i chwiał się na nogach. A jednak stał, niezależnie od tego, ile wysiłku w to wkładał. Żył. Arin spojrzała na sylwetki pozostałej dwójki, jakby spodziewając się, że oni też wstaną. Nie poruszali się. Leżeli tam, niczym porzucone lalki. - Ja to zrobię - powiedział strażnik Ziemi tak cicho, że ciężko było zrozumieć słowa. Zamiary były jasne. Ruszył w kierunku stojącego na środku chłopaka. - Nie! - wyrwało się Arin. - Nie możesz... jesteś ranny... Spojrzał na nią. Zajrzał jej prosto w oczy. Mimowolnie się wzdrygnęła, gdy dostrzegła w jego oczach to, czego nie powinno tam być. Uśmiechnął się, widząc jej reakcję, ale zrobił to jakby z przymusem. - Nie możesz mi już pomóc - szepnął. - Pozwól mi odejść w ten sposób... Patrzyła na niego z przerażeniem. Chciała zaprzeczyć. Powstrzymać go. Wiedziała, że nie zdoła tego zrobić, bo on miał rację. Dusze Kerii i Fuego były częścią Kryształów i wraz z nimi stały się częścią nowego, połączonego. W nim będą żyć, tak długo, jak istnieć będzie ten jeden lub cztery cząstkowe. Prawdopodobne zginęliby nawet bez interwencji Rady. Z Ertianem było inaczej. On nigdy nie scalił się ze swoim Kamieniem. Dlatego nadal żył. Jednak stracił tak wiele energii życiowej, że nie był w stanie jej odnowić. Mógł tylko patrzeć, jak ona się dopala. Czekać na śmierć. Nic więcej. Odwzajemnił jej spojrzenie, próbując się uśmiechnąć pogodnie, ale szybko zrezygnował, bo wyszedł mu tylko mało przekonujący grymas. Jego wzrok przebiegł jej sylwetkę, zatrzymując się chwilę dłużej na lewej dłoni. Zupełnie, jakby wiedział... jakby wyczuł. - Do zobaczenia - szepnął i minął ją. Patrzyła za nim, niezdolna do żadnego ruchu. Po kilku chwiejnych krokach Ertian zebrał się w sobie. Wyrównał marsz, a po krótkim czasie zaczął biec. Prawie nie było widać, jak bardzo był wyczerpany, ale to był dopiero początek. Ogniste potwory rzuciły się na niego, gdy tylko wbiegł między nie. Uniknął kilku pierwszych, następny rozciął mu rękaw i oparzył rękę. Ataki nie były zbyt zacięte. Te stwory zostały stworzone, żeby zabić kogoś innego i ich mistrz nie potrafił ich przekierować. Poza tym, Ertian wciąż był opiekunem jednego z kryształów. Miał szansę. Udało mu się dotrzeć naprawdę daleko. Poruszał się jak w transie, nie zważając na rany i oparzenia. Arin patrzyła, jak strażnik Ziemi kieruje się prosto na ich przeciwnika. Chciała krzyknąć, że to szaleństwo. Ertian szedł prosto na barykadę z ryczących płomieni, ukształtowaną na podobieństwo hydry. Jednak chłopak nie miał zamiaru z nią walczyć. Gdy był naprawdę blisko odbił się i przeskoczył nad szalejącym ogniem. Teraz został tylko ten chłopak. Opadał ku niemu, szykując się do zadania ciosu. Wiedział, że nie będzie miał drugiej szansy. Pierwszej również nie otrzymał. Zimne, pozbawione jakiejkolwiek emocji oczy patrzyły na niego. Dłoń uniosła się lekko, a w niej pojawił się miecz. Taki sam, jakiego strażnik Ziemi użył kiedyś przeciwko Arin. Będąc w powietrzu Ertian nie miał możliwości wykonania skutecznego uniku. Nie miał tez na to czasu. Jego przeciwnik chwycił pewniej broń i jednym ciosem rozpłatał mu gardło. Krew zalała mu rękę, w której trzymał Kryształ. Przez ciało Ertiana przeszedł dreszcz, dłoń minimalnie chybiła, mijając twarz jego wroga. Strażnik Ziemi upadł, aby już nigdy więcej się nie podnieść. Arin podejrzewała, że tak będzie, ale jednak miała nadzieję na inne zakończenie. Poczuła dławienie w gardle. To było niesprawiedliwe. Cichy syk przyciągnął jej uwagę. Krew na Kamieniu zamieniła się już w wyschniętą brązową skorupę. Dziewczyna patrzyła na to zaskoczona. Przecież to było niemożliwe...; kawałek odpadł i przez powstałą dziurę zobaczyła kotłującą się w Klejnocie mgłę. Już nie była biała. Czerwona, zielona, niebieska, znowu zielona... kolory migotały coraz szybciej, zamieniając się w jaskrawą smugę. Milo upadł na kolana, gdy oplatające go pędy sczerniały i opadły na ziemię. Pozostali też byli wolni. Kilka osób rozmasowywało sobie ręce lub nogi, aby przywrócić krążenie krwi. Zrozumienie przyszło w sekundę. Ułamki były Arin potrzebne, aby się odwrócić i krzyknąć. - Padnij! Może strach w jej głosie, może wyraz twarzy, a może jeszcze cos innego sprawiło, że usłuchali wszyscy. Ani sekundy za wcześnie. Fala uderzeniowa przebiegła im nad głowami z siłą, która wcisnęła ich podłogę. Towarzyszący jej huk niemal ich ogłuszył. Mu zaryzykował i wysiłkiem uniósł nieco głowę, żeby zobaczyć, co się dzieje. Później były chwile, gdy tego żałował. Chłopak, który zabrał im Kryształ wciąż stał, z ciałem nienaturalnie odchylonym do tyłu i wyciągniętą przed siebie ręką z Kamieniem. Od Klejnotu rozchodziły się świetliste, kolorowe fale, które przebiegały po jego ciele. Coś też rozświetlało chłopaka jakby od środka. Wypalało. Blask szybko nabierał na sile. Przez jedna upiorna chwilę Aries widział zarys czaszki ich przeciwnika, zanim ten nie zaczął skręcać się z bólu. Teraz już krzyczał. Przeraźliwie i wysoko, jakby mógł w ten sposób pozbyć się energii, która go wyniszczała. Upadł na kolana, starając się odrzucić od siebie Kryształ. Bez skutku. Nie mógł oderwać go od ręki. Jeszcze jedna eksplozja położyła temu wszystkiemu kres. Przez moment Mu nie widział nic, a potem zobaczył trzy małe gwiazdki w miejscu, gdzie wcześniej była ręka tamtego chłopaka. Trzy Kryształy, znów rozłączone, zamigotały w powietrzu i znikły. Zapadła nienaturalna cisza. Rycerze powoli stawali na nogi, starając się zrozumieć, co się właściwie stało. Dopiero do nich docierało, że zostali sami i nie ma już nikogo, z kim mogliby walczyć. Sanktuarium na Górze Gwiazd praktycznie przestało istnieć. Budynek był całkowicie zniszczony, a cała energia decydująca o świętości tego miejsca znikła na zawsze, pochłonięta przez Kryształ i wybuch. - Co się stało? - Milo uściślił problem. Długo nikt się nie odzywał. Przebiegali wzrokiem od jednej osoby do drugiej, szukając kogoś, kto potrafiłby odpowiedzieć. Mu posłał ironiczne spojrzenie swojej siostrze. Nie chciał być niemiły. Uważał tylko, że mogłaby się odezwać. Kąciki jej warg zadrgały lekko, formując się w coś na podobieństwo niepewnego uśmiechu. Spojrzała przed siebie, aby uniknąć wzroku pozostałych. - Połączenie...; - zaczęła powoli, wciąż na nich nie patrząc. - Było kruche. Gdyby użyli wszystkich Kryształów byłoby lekko niestabilne. Bez jednego znacznie osłabło. Wstała niepewnie i zaczęła iść przed siebie. - Ale co się stało? - nalegał Aiolia. - Ertian był jednym z opiekunów Kamieni Żywiołów - odparła cicho. - Jego energia je połączyła... a krew na Krysztale... jego krew... - nie wiedziała jak ma to wyjaśnić. Nie chciała tego robić. - Doprowadziła do... - Shun spróbował dokończyć za nią. Zabrakło mu słowa. Pomyślał chwilę i zaryzykował. - Do zwarcia? Arin doszła do ciała strażnika Ziemi. Uklękła przy nim i delikatnie obróciła je na plecy. Długo patrzyła na zimną, pokrytą pyłem i brudem twarz. Zupełnie, jakby chciała ją sobie wyryć w pamięci. - Tak - powiedziała w końcu. - Wywołała zakłócenie, które wystarczyło do przerwania połączenia. Czuła, że Mu stanął tuż za nią, że na nią patrzy. Raz jeszcze przebiegła wzrokiem po ciałach strażników. - Zostawicie ich tu? - spytała cicho. Aries nie uśmiechnął się. Wiedział, że nie powinien, nawet, jeśli ona na niego nie patrzy. - W pobliżu jaskiń, w których się ukrywali jest mała kotlinka - odpowiedział łagodnie. - To ładne miejsce. Jest strumień, słońce i nawet trochę kwiatów. Powinno im odpowiadać, nie sądzisz? Shaka miał jeszcze jedną wątpliwość. - Co się stało z Kryształami? - zapytał. Arin zasępiła się trochę. - Czekają na wybór następnych opiekunów. Wróciły do Rady.
* * *
Arin szła wśród skał. Nie spieszyła się, ponieważ nie miała zamiaru dojść w żadne konkretne miejsce. Jakiś czas temu była z pozostałymi w kotlince, przy trzech świeżych mogiłach. Teraz słońce było już nisko, a ona zostawiła ich i ruszyła przed siebie. Sama. Zatrzymała się, gdy słońce dotknęło horyzontu. Nie musiała słyszeć kroków, aby wiedzieć, że oni tam są. Skoncentrowała się. - Arin Chensal - odezwał się za nią chłodny głos. Odwróciła się. Stała przed trzema osobami. Obszerne płaszcze z kapturami skrywały ich sylwetki i twarze. - Zostałaś oskarżona o zdradę i organizowanie buntu. Przestępstwa te karane są śmiercią. Rada, w swej nieograniczonej potędze i mądrości, uznała cię za winną. Wyrok zostanie wykonany dziś o zachodzie słońca. Przygotuj się na śmierć. "I tyle?" Przemknęło jej przez głowę. "Mam się dać zabić, bo tak zdecydowała jakaś banda bufonów, którzy mnie nigdy nie widzieli na oczy?" Paliło ją znamię na lewej dłoni. Wiedziała, że dzięki niemu mogliby odnaleźć ją wszędzie. Ale mimo to... nawet Shaka nigdy nie zdołał nauczyć jej dyscypliny. Błysnęło. Ledwie zdążyła odskoczyć, a w miejscu, w którym stała skała zapadła się i skruszyła. Ten, który ogłosił jej litościwą decyzję Rady szykował się do kolejnego ataku. Odchylił się trochę w prawo, odsłaniając bok. Arin zmrużyła oczy. Nie miała nic do stracenia. Skok, piruet, wzbijające się w powietrze odłamki skał, pęd powietrza na twarzy, zarys jego oblicza pod kapturem. Gorąca, lepka ciecz na dłoni... Wszystko mignęło, nie pozwalając nawet na zastanowienie. Dopiero cofnęła rękę po ciosie, a już obracała się uniku. Nie nadążali za nią. Była za szybka, ale ich było więcej. Byli wypoczęci i już zdołali ją otoczyć, poruszając się po okręgu. Arin oddychała ciężko. Kolejny atak był tylko kwestią czasu. Nie miała pewności czy zdoła odeprzeć wszystkie ciosy. Skoczyli w jej kierunku... I upadli, uderzywszy w niewidzialną ścianę, która rozsypała się na miliony maleńkich kawałków szkła. Dziewczyna rozejrzała się i spojrzała prosto w zaskoczoną twarz brata. Poczuła strach. Jego nie powinno tu być. - Odejdź stad! - krzyknęła. Patrzyła na niego, zerkając jednocześnie na przeciwników. Podnosili się już z ziemi. - Co tu się dzieje? - zapytał. Najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji. W zasadzie nie mógł mieć o niej pojęcia. Podszedł do niej. - Kim oni są? Arin pokręciła głową. Oni już szykowali się do ataku. Mu musiał stąd odejść. - Idź. Wyjaśnię ci później... Dziwnie się czuła, mówiąc to. Mu nie zarzucił jej kłamstwa, ale wiedziała, że je wyczuł. Chciał zaprotestować. Nie zdążył. Strażnicy nie mieli zamiaru czekać, zwłaszcza, że uwaga Arin nie była już skupiona na nich. Aries poczuł wiązkę energii przemykającą tuż obok niego. Jedną? Dwie? Były tak blisko, że niemal się o nie otarł, ale to nie on był celem. Arin patrzyła na niego. Prosto w oczy, jakby nie chciała opuścić wzroku niżej. Nie chciała patrzeć na to, co przykuło jego spojrzenie. Szkarłatna plama powoli rozszerzała się na jej piersi. - Nie... - szepnął. Chwycił ją, gdy osuwała się na ziemię i ostrożnie położył. Rozejrzał się. Tamci już zniknęli. Wypełnili swoje zadanie. Gdy znowu spojrzał na siostrę jej oczy były już puste. - NIEEE! Krzyk rozdarł powietrze, odbił się od skał i powrócił. Raz, drugi, trzeci... wracał wielokrotnie, jednak nie pomagał. Mu czuł ogień trawiący go od wewnątrz. - Mu? - tego głosu nie powinno tu być. Być może dlatego odniósł skutek i sprawił, że rycerz Barana podniósł głowę. - Shaka... - wychrypiał. Nie widział go wyraźnie przez mgłę stworzoną z łez. Nie wiedział, kiedy zaczęły płynąć. Malutka część jego osobowości twierdziła, że nie powinno ich wcale być. Cała reszta była silnie związana z rozszerzającą się falą wypalającego go ognia i miała gdzieś takie szczegóły jak łzy czy zachowanie twarzy. Virgo uklęknął przy nim. Poczuł dłoń zaciskającą się na jego ramieniu. Jego umysł był zbyt otępiały, aby zauważyć coś dziwnego. Shaka musiał przyjść tu tą samą drogą, co Mu, bo też wracał od grobów strażników. Powinien był nadejść zza jego pleców. Ale podszedł od przodu. Gdy rycerz Panny klękał jakiś przedmiot wsunięty za jego pasek naciągnął koszulę i w końcu ją przeciął. Osadzony na czarnym drzewcu srebrny grot strzały zamigotał niczym mała gwiazdka. Mu nic z tego nie zauważył. Biernie pozwolił Shace podnieść się na nogi. Virgo pochylił się i podniósł Arin. - Chodźmy stąd - powiedział cicho.
* * *
Fale uderzały o klif. Mewy krzyczały w powietrzu. Wiatr targał włosami i ubraniami. Pozornie nic się nie zmieniło. Morze, skały, ptaki i gruzowisko antycznych kamieni składające się na Świątynię za ich plecami. Tylko wystający z ziemi drewniany słup tu nie pasował. Mu pomyślał, że poprzeczna belka z greckim napisem ARIN CHENSAL upodabnia go do krzyża. Było w tym coś dziwnego, bo jego siostra nie wierzyła w katolickiego Boga. Czasem miał wątpliwości czy wierzyła w jakiegokolwiek. Jeśli chodzi o Atenę, to wiedziała, że ona istnieje, ale to nie była wiara. Po prostu pogodzenie się z faktem obecności kogoś posiadającego status śmierdzącego jajka. Mimo wszystko Aries nie wiedział, co Arin dokładnie myślała o Atenie. Nigdy jej nie zapytał. Właściwie, to nie zapytał jej o wiele rzeczy. Zawsze myślał, że jeszcze będzie na to czas, że jeszcze zdąży. Nie zdążył i już nigdy nie będzie mieć ku temu okazji. Nie spodziewał się, że jej odejście aż tak go poruszy. W końcu nie było jej przez ponad dziesięć lat. Dziesięć długich lat, podczas których wspomnienia spoczywały uśpione na dnie jego umysłu, czasem tylko dając o sobie znać. Jednak to było coś innego. Wtedy wiedział, a przynajmniej miał nadzieję, że jego siostra gdzieś tam żyje, walczy, może nawet jest szczęśliwa. Teraz miał pewność, ale inną. Arin była tutaj i w tym miejscu miała pozostać już na zawsze. Nigdy więcej nie będzie go irytować, nie będzie nieznośną i dumną dziewczyną, z którą tak trudno było mu się dogadać. Żadnych więcej złośliwych uśmiechów, pełnych politowania spojrzeń czy napadów złego humoru. Już teraz mu tego brakowało. Mu zamrugał gwałtownie i odwrócił się. Nagle zapłonęła w nim potrzeba, aby stad odejść. Dokądkolwiek, byle dalej od tej imitacji krzyża i miejsca, które znaczył. Spojrzał przelotnie na stojącego kawałek dalej rycerza Panny i odszedł, zostawiając go samego. Nie chciał towarzystwa. Nie teraz. Shaka nie poszedł za nim. Patrzył na grób. Wydarzenia dnia wczorajszego wydawały się snem, wciąż jeszcze dziwnym i niezrozumiałym. Tylko jednej rzeczy Virgo był pewny. Ponieważ on, mając zamknięte oczy, postrzegał świat inaczej niż Mu. Dla niego był on złożony z obrazów stworzonych przez energię, a jej nie sposób oszukać. Dzięki temu Shaka zauważył strzałę, która uderzyła Arin, minimalnie wyprzedzając ciosy strażników. I coś jeszcze... nie rozumiał dlaczego, ale był pewien. Rycerz Panny rzucił ostatnie spojrzenie na mogiłę i odwrócił się. - Spoczywaj w pokoju - powiedział, odchodząc. - Kimkolwiek byłeś.
KONIEC
|