Rozdział XXXI - Plan
Cichy szmer wdarł się w jej sen, ledwo zauważalnie go zakłócając. To było tak, jakby stała na leśnej polanie w środku nocy i tuż poniżej linii drzew spadła pojedyncza gwiazda. Nie mogła jej zauważyć, a jednak poczuła. Na moment wszystko zamarło, aby po chwili zacząć blednąć, rozwiewać się, poganiane przez coraz bardziej natarczywy głos świadomości. Jaskrawe barwy, ostre promienie słońca i niesamowite odczucie lekkości. Wszystko zostało zastąpione przez ciemność pomazaną dziwnymi kształtami. Ktoś nad nią stał pochylając się. Nie mogła dostrzec jego twarzy, ale sylwetkę widziała już dość wyraźnie. Nie zauważyła w rękach noża ani innych atrybutów wskazujących na oszalałego desperatę. Przez kilka sekund nie wiedziała czego powinna się spodziewać, jednak umysł sam nasunął jedyną możliwą odpowiedź. Z gardła wydarło się cichutkie, pełne frustracji i niezadowolenia westchnienie. Już wolałaby szaleńca. - Odbiło ci, Antis? - mruknęła, odwracając się na drugi bok, tyłem do niego. - Jeszcze nawet nie świta. - Z tego chyba nawet powinnaś się cieszyć - dobiegł do niej jego wesoły głos. Najwyraźniej nie zraził się tym wyjątkowo miłym przyjęciem. - Jakby świtało, już byś była spóźniona. - A ty bardzo byś nad tym ubolewał - odparła z rzadką u niej nutą ironii. On tylko wzruszył ramionami, czego Arin nie mogła dostrzec. Wiedziała jednak, po co przyszedł tu teraz. Na tyle wcześnie, aby zastać ją jeszcze w łóżku. Na tyle wcześnie, aby nikt ich nie zobaczył. Z zaskoczeniem stwierdziła, że bardzo chce się z nim zgodzić. Wbrew podjętej już decyzji i zdrowemu rozsądkowi. Szaleńcze pragnienie ucieczki zapłonęło w jej umyśle. Chwila minęła. Pokusa odeszła, wyparta przez inne, dużo silniejsze uczucie. Dziewczyna pamiętała wszystko, co wydarzyło się poprzedniego dnia. Nawet wieczór, choć tak bardzo chciałaby wyrzucić go z pamięci. Zamknąć w pudle i nigdy więcej go nie otwierać. Wiedziała, co się stało i jak się czuła. Smutek. Rezygnacja. W ciągu długiej pierwszej połowy nocy zdążyły się wypalić, a z ich popiołów powstało coś zupełnie innego. Teraz w jej oczach widać było tylko ponurą determinację, która nie dawała się tak łatwo wykorzenić. Arin przewróciła się na plecy, patrząc Antisowi prosto w oczy. - Nie wyjadę - powiedziała stanowczo, nie pozwalając mu odezwać się jako pierwszemu. Nie chciała dawać mu tej przewagi. Chłopak z cichym sykiem wciągnął powietrze przez zęby, starając się stłumić irytację. - Wiesz, że w tej chwili bijesz na głowę całe stado mułów? Cień uśmiechu przemknął przez jej usta. On nienawidził tych zwierząt. Głównie dlatego, że miał uczulenie na ich sierść. Na kilka sekund jej rozbiegane myśli stopiły się w jeden obraz zakatarzonego i załzawionego Antisa. Podpuchnięte, zaczerwienione oczy patrzyły bezradnie. Usta próbowały coś powiedzieć, jednak każde zdanie było brutalnie przerywane donośnym, niepowstrzymywalnym "apsikiem". - To cię bawi? - spytał lekko urażony. Zwykle to on się nabijał, gdy Arin próbowała być poważna. Ta dziwaczna zmiana ról zdecydowanie mu nie odpowiadała. - W pewnym sensie - odpowiedziała uśmiechając się. - Zależy jak bardzo luźne skojarzenia mogą składać się na "to". - Odnoszę wrażenie, że oni cię tu podmienili - powiedział powoli. - Co wcale nie oznacza, że stałaś się mniej irytująca. Wręcz przeciwnie. Wzruszyła ramionami. - Uczę się. Ta dyskusja do niczego nie prowadziła i Arin doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Przypuszczała, że Antis wkrótce sprowadzi ją na poważniejsze tory. Znając jego będzie to raczej wcześniej niż później. Dziewczyna czuła jakąś chorą, irracjonalną przyjemność, na myśl o jedynym posiadanym przez siebie argumencie, który zbijał wszystkiej jego starania. To jak trzymać atut w decydującym rozdaniu w kartach. - Wyjedź ze mną - spróbował jeszcze raz. - Nie. - Dlaczego? "Oho, zaczyna się." Pomyślała. - Bo nie mogę - powiedziała spokojnie, obserwując reakcję. Przez jego twarz przebiegł cień zaskoczenia. - Co? - Nie mogę z tobą wyjechać - powtórzyła tak, jakby tłumaczyła małemu dziecku, że jeśli ono upuści cukierek, ten spadnie na ziemię. - I nie chcę. - Dodała ciszej po chwili. Trzymała ręce lekko uniesione przed sobą. Prześlizgiwała się palami po wierzchu lewej dłoni. - Nie bądź śmieszna - starał się brzmieć rozsądnie. - Niby dlaczego nie możesz? Nikt tutaj nie zdoła cie zatrzymać. - To nie o to chodzi - uśmiech na jej twarzy zmienił się w grymas, gdy palce napotkały niewielkie wgłębienie. Dziwnie rozczapierzoną bliznę. Nabrała powietrza i wyrzuciła z siebie jednym tchem. - Wczoraj dostałam czarne pióro. Antis usiadł. Przez całą rozmowę sterczał nad nią jak słup, a teraz usiadł. Na krześle stojącym przy biurku, jakieś dwa metry od nich. Arin podejrzewała, że nawet nie zauważył szczegółu, jakim była ta odległość. Ale trafił, więc nie było tak źle. Chyba. W pierwszej chwili chłopak bardzo chciał wykrzyknąć: "Co?!" Wyrzucić jej beznadziejne poczucie humoru, zwymyślać za takie pomysły. Nie zrobił tego. Są rzeczy z których się po prostu nie żartuje. - Kiedy? - zmusił się do rzeczowego tonu. - Dzisiaj. O zachodzie słońca. Nic więcej już nie powiedział.
* * *
Słońce powoli, z ociąganiem wynurzyło się zza horyzontu i rozpoczęło mozolną wspinaczkę, wchodząc coraz wyżej. Jego promienie wyostrzały widok nieprzyjaznego i na pierwszy rzut oka niedostępnego obszaru rozciągającego się w dole. Z tej odległości Świątynia Ateny była labiryntem poprzecinanych wąwozami skał, które uparcie broniły się przed dostępem światła. Słońce nie mogło się zdecydować czy w zasadzie lubi to miejsce. Wizualnie je odpychało. Nie było tam prawie nic, na czym można by z przyjemnością zawiesić oko i choć chwilę podumać nad pięknem świata. Za to mieszkańcy należeli do osób interesujących i często dostarczających rozrywki podczas długich wędrówek po nieboskłonie. No i było jeszcze To. Nie wiedziało, jak To rzeczywiście się nazywa, ani skąd się wzięło. Podejrzewało, że nie było tu od początku, choć nie potrafiło określić, kiedy się pojawiło. Zapewne wykonał je któryś z tych zabieganych ludzików na dole, jednak żaden z tych, którzy byli tam teraz. Oni chodzili po ziemi zbyt krótko, właściwie przez mgnienie, aby potem zniknąć. Odejść nie wiadomo dokąd. Słońce spojrzało w dół, na tak lubiane przez siebie sanktuarium. Znajdowało się na niewielkim wzniesieniu. Wykonane było z białego marmuru, jednak nie tak wytartego przez czas, jak ten, z których zrobione były Domy Zodiaku. Było ładniejsze. Lepsze. Idealnie okrągły, otoczony rzędami kolumn budynek z wspaniałym, kryształowym witrażem zamiast dachu. Wzgórze, na którym się znajdował z trzech stron kończyło się stromym urwiskiem, dostępnym jedynie dla ptaków lub kogoś o zbliżonych umiejętnościach i dużo większej odwadze. Z jednej strony stok był spłaszczony. Wiła się po nim marmurowa droga, przywodząc na myśl śnieżnobiałego węża, ze skórą wysadzaną z lewej strony diamentami. To pokierowany przez zmyślnych architektów strumień, mający swe źródło na szczycie, spływał kaskadami i fontannami aż do stóp wzgórza, mieniąc się niczym klejnoty. Szlak ten zwykle był pusty, czasem tylko mignęła na nim sylwetka specjalnie wybranego wartownika. Nikt poza Wielkim Mistrzem nie miał wstępu na szczyt. Tym bardziej dziwiły ciemne punkciki, zbierające się na drodze. Ludzie starali się pozostawać w coraz skromniejszym cieniu, dającym choć minimalną ochronę przed narastającym skwarem, ale nie byli w stanie całkowicie się ukryć. Słońce cichutko westchnęło. Nie miało możliwości dowiedzieć się o co chodzi. Również zanim będzie na tyle blisko, aby przepuścić swoje promienie przez witraże w Tym upłynie jeszcze kilka godzin. Nudziło się. Czuło się samotne, opuszczone przez wszystkich. Nawet wiatr nie towarzyszył mu tym razem, porzucając tradycyjne ploteczki na rzecz zamieszania na dole. Ono też patrzyło w tamtym kierunku, starając się domyślić co się dzieje. Nagle do ciemnej plamy dołączyła mniejsza kropka i równie szybko się od niej odłączyła, zmierzając w kierunku szczytu. Słońce nie mogło zrozumieć po co, ani dlaczego wśród pozostałych wybuchło takie zamieszanie.
* * *
"Minęli nas" Mu z pewnym zdziwieniem powtórzył w myślach stwierdzenie faktu, który wcale takiego potwierdzenia nie wymagał. Bez niego był równie oczywisty. Minęli ich. Odczekawszy na moment, aż wszyscy ich przeciwnicy zbiorą się w jednym miejscu, a następnie jeszcze z godzinkę, aż stają się dość pewni siebie, strażnicy zrobili rzecz oczywistą. Nikt jej nie przewidział. Mu jeszcze raz przeanalizował rozwój sytuacji. Zbliżyli się do nich w pełnym biegu. Zgadza się. Jeden z nich... Ertian? Fuego?... zaatakował. Owszem. Pozostali dołączyli do niego chwilę później. Tak. Nikogo nie trafili. A powinni? Gdy najbliżsi im rycerze byli zajęci blokowaniem ciosów, strażnicy po prostu ich minęli, nawet się nie zatrzymując. Grr... To było oczywiste, a jednak nikt o tym nie pomyślał. Spodziewali się, że będą chcieli ich unieszkodliwić. Przecież na górze potrzebują sporo czasu, którego teraz się mają. Co zamierzają?
Strażnicy zatrzymali się przed następnym zakrętem drogi, jakieś dwieście metrów od rycerzy. Ertian jakby w zwolnionym tempie patrzył, jak ich przeciwnicy zaczynają biec w ich kierunku. Wiedział, że właśnie następuje najsłabsza faza jego szaleńczego planu. Z całych sił starał się wyrzucić z umysłu natrętne myśli w stylu "a co jeśli...". Już nawet nie chodziło o to, że ich zabiją. On po prostu nie chciał przegrać w tak głupi sposób. Nie teraz. Zmusił się do spokoju. Nie bez problemów usunął z oczu wątpliwości i dopiero wtedy odwzajemnił natarczywe spojrzenie Kerii. Miał tylko nadzieję, że przed chwilą żadne uczucia nie odbiły się na jego twarzy. Skinął jej głową. Raz i tak krótko, jakby cierpiał na naderwanie ścięgien szyi. Jednak ona nie potrzebowała więcej. Poczuł, jak się koncentruje. To była największa improwizacja, w jakiej strażnik Ziemi kiedykolwiek brał udział, a zależało od niej naprawdę dużo. Niemal czuł wątpliwości stojącego po jego prawej stronie Fuego. A w zasadzie nie tyle wątpliwości, co niemą groźbę "jeśli to nie wyjdzie, to...". Niewypowiedziane słowa odbijały się echem pomiędzy jego własnymi myślami. Mogło nie wyjść. Fakt, że wcześniej starali się to ćwiczyć niczego nie zmieniał.
Mu i Shiryu byli już naprawdę blisko, gdy strumień zaczął wrzeć. W jednej chwili przeskakiwali po trzy stopnie na kamiennych schodach, a w następnej łapali równowagę w sięgającej kolan wodzie. Rycerz smoka nie poradził sobie z nagłą zmianą oporu i przewrócił się, zanurzając. Aries zatrzymał się gwałtownie. Przez chwilę podejrzewał, że strażnicy starają się ich utopić i był niemal pewien, że Shiryu nie będzie mógł się wynurzyć, że coś mu w tym przeszkodzi. Dlatego tym, co poczuł, gdy głowa rycerza z brązu wydostała się na powietrze nie była ulga, ale zdziwienie. Woda szybko opadła, jednak nie cała. Tuż przed zbierającym się z ziemi Shiryu została kałuża. Powoli wychodziła z niej osobliwa postać, w taki sposób, jakby znajdowała się w głębokiej sadzawce. Dziewczyna miała bladą, lśniącą skórę z delikatnym odcieniem błękitu i ciemne, długie włosy opadające splątanymi pasmami. Podniosła drobną dłoń i gwałtownym ruchem odrzuciła loki za plecy. Mu poczuł, że się rumieni. Smok poderwał się z ziemi, jakby go parzyła i stanął tuż za rycerzem Barana, wbijając spojrzenie w podłoże. Ona nie była naga. Miała na sobie kilka strzępów lekko przezroczystego materiału. Sposób ich założenia bardzo sprzyjał puszczaniu wódz fantazji. Uśmiechała się kusząco, groźnie mrużąc oczy. - Co to jest? Mu bardziej poczuł, niż zobaczył, że za nim stanęła jego siostra, ale to Shaka odpowiedział na jego pytanie. - Duch wodny. Undine - mówił spokojnie, jednak powieki otwartych oczu drgały mu ledwie zauważalnie. U tak opanowanego człowieka było to równoznaczne z krzykiem paniki. Zapadła wręcz doskonała cisza, gdy wszyscy zamarli, zastanawiając się co w zasadzie powinni zrobić. Nawet najlżejszy szmer nie zakłócił nagłego trzasku z jakim leżąca za ich plecami gałąź zajęła się ogniem. Stojący najbliżej Hyoga przypomniał sobie, że to Fuego upuścił ten badyl, gdy mijał rycerzy. Łabędź stwierdził, że ma nieprzyjemne podejrzenia, co do jego przeznaczenia. W dodatku takie przypuszczenia zwykle się sprawdzały, ze skutkiem zdecydowanie niemiłym dla osoby przypuszczającej. To był stanowczo zły dzień. Gdy wśród płomieni pojawiła się postać mężczyzny, Hyoga pomyślał, że nie chce mu się dziwić. Ten ranek od samego początku szedł nie po ich myśli, a Cygnus nie miał ochoty na dokładkę wyglądać w tej chwili jak Seiya. Pegaz stał trochę wyżej i wytrzeszczonymi oczami przebiegał od Undine do Ifryta z prędkością, która powinna przyprawiać co najmniej o mdłości. Hyoga ograniczył się do zauważenia, że duch ognia wygląda, jakby jego twórca cierpiał na manię wielkości i miał co najmniej kilka kompleksów. Ale to już nie był jego problem.
Ertian zdał sobie sprawę z faktu, że jest zdziwiony i zdziwił się jeszcze bardziej. Plan był śmiały i opierał się na prostym założeniu - jeśli ona mogła, to czemu nie my? Jednak jego reakcja uświadomiła mu, że tak naprawdę na sądził, że im się uda. Powinien był w to wierzyć. Motywować pozostałych, podbudowywać ich pewność siebie. Motywował. Podbudowywał. Nie wierzył. Fuego przyglądał się swojemu dziełu, starając się skryć dumny uśmieszek. Przynajmniej do czasu, gdy będzie mógł porównać efekt swojej pracy z wyczynem Ertiana. Błysk w jego oku wyraźnie wskazywał, że nie spodziewa się zaskoczenia ze strony srebrnowłosego chłopaka. Po chwili strażnik Ziemi drgnął i zaczął się obracać. - Zmywajmy się stąd - powiedział, rzucając nerwowe spojrzenie na grupkę rycerzy, wciąż zbyt zaskoczonych, aby dostrzec coś poza przywołanymi obrońcami. - A ty? - warknął Fuego, odwracając się ku niemu. Srebrne brwi uniosły się wysoko. - Miło, że tak we mnie wierzysz - powiedział spokojnie - ale mimo wszystko wątpię, aby udało mi się przywołać drugiego. Strażnik Ognia zmarszczył czoło i z niedowierzaniem przebiegł wzrokiem od Undine do Ifryta. Pomogło mu lekkie zamieszanie w środku zgromadzenia, gdzie coraz więcej głów kierowało się w jedną stronę. Fuego podążył za nimi spojrzeniem. Zobaczył przysadzistą postać, sięgającą Seiyi niewiele ponad pas. Miała przypominającą kartofel głowę, ogromny nos i czarne oczy, ledwo widoczne spod przydługich brązowych włosów. Jej skóra przypominała barwą otaczające ich skały. - To ma być żart? - zaprotestował Fuego. Spodziewał się zobaczyć wojownika. Kamiennego giganta. Enta. Coś co stanowi jakiekolwiek zagrożenie. A to? - To jest gnom - stwierdził Ertian, takim tonem, jakby to wszystko wyjaśniało. Z uśmiechem przyglądał się zamieszaniu. Nie miał zamiaru wdawać się w dyskusję na ten temat. Nawet w najmniejszym stopniu nie wpłynął na przywołanego ducha. Mógł to zrobić. Nadać mu dowolną formę, zamienić w kolosa jeszcze większego od wezwanego Ifryta. Nie chciał. Z drugiej strony to sprawiało, że nie miał pojęcia, czego powinien się spodziewać. - Chyba żar... - Później - Keria ucięła wywód Fuego. Zbyt dobrze wiedziała, jak bardzo może się rozpędzić, jeśli będzie miał okazję. - Mamy mało czasu - przypomniała im. Puścili się biegiem pod górę.
Arin ze złością zacisnęła drżącą dłoń w pięść, wyrzucając sobie głupotę. Powinna była to przewidzieć. Ciemnoniebieska, poprzecinana gdzieniegdzie srebrnymi zdobieniami zbroja zabrzęczała cichutko, gdy dziewczyna zrobiła kilka kroków do przodu. Oddalające się sylwetki strażników przyciągały jej wzrok niczym magnes. Skupionemu na tej jednej rzeczy umysłowi wydawały się coraz większe, zupełnie, jakby z niej drwiły. Nie zwracała uwagi na rosnące wokół zamieszanie ani na mówiącego coś do niej Mu. To nie miało dla niej żadnego znaczenia. Liczyły się tylko te trzy postacie, które zniknęły już za zakrętem. Dziewczyna podjęła decyzję w ułamku sekundy. Głupią i irracjonalną. W tej chwili gorąca krew wzięła górę nad zdrowym rozsądkiem, nieśmiało próbującym przypomnieć, czym kończyły się podobne sytuacje. Dziesięć lat rozłąki zrobiło swoje i Mu nie spodziewał się po swojej siostrze czegoś tak nienormalnego. Nie zdążył zareagować, gdy Arin popędziła do przodu, wprost na stojącą na jej drodze Undine. Dziwne, szybko wypowiedziane słowa przecięły powietrze. W odpowiedzi na nie srebrna gwiazda, znajdująca się na napierśniku zbroi Arin rozbłysła rażącym, białym światłem, oślepiając wszystkich. Mu gwałtownie zamknął oczy, z krótkim, pełnym niedowierzania i pretensji okrzykiem: - Arin! Gdy rozwarł powieki, jego siostry już nie było. Shaki też nie. Wśród tańczących w jego oczach gwiazd i dziwnych barw dostrzegł, jak Virgo znika za najbliższym zakrętem.
Następna cześć: Rozdział XXXII |