Rozdział XXIX - Burza uczuć Kolejna burza przewalała się nad Świątynią. Błyskawice raz po raz przecinały niebo, a huk gromu odbijał się echem po korytarzach Domów Zodiaku. Pustych i ciemnych. Jakby wymarłych. Na nic była świadomość, że wszyscy rycerze są na zebraniu u Wielkiego Mistrza, że wkrótce wrócą. Co z tego, że tak podpowiadała świadomość, skoro ona co chwilę była zagłuszana przez grzmoty, które wydawały się coraz bliższe? Podświadomość miała dużo ciekawsze pomysły. Obrazy, myśli o setkach, a może i tysiącach ludzi, którzy tu zginęli przewijały się przez udręczony umysł, wzbudzając strach... i szaleństwo. W pogodę taką jak ta, gdy w środku dnia zapada ciemność czarniejsza niż nocą dusze zmarłych powracają, aby nawiedzić tych, którzy ośmielają się chodzić po miejscu ich spoczynku wciąż żywi. Dziwaczna waza, prezent od Ateny, nagle przestaje wyglądać śmiesznie. Teraz, w połączeniu z otaczającymi ją cieniami przypomina przycupniętą sylwetkę człowieka, skręconego w spazmie bólu. Arin odwróciła wzrok. Już od dawna nie miała takich problemów z trzymaniem wyobraźni na wodzy, a teraz bezradnie czuła, jak traci nad nią kontrolę. Zawsze lubiła burze. Patrzenie na ten nieokiełznany żywioł, niepokonany gniew niebios, wobec którego nawet ludzki intelekt i technologia pozostawały bezsilne przynosił jej ulgę. I spokój. Tylko, że w tych ścianach, zawierających aż zbyt wiele zarówno słodkich, jak i bolesnych wspomnień, a zarazem ścianach tak obcych i odległych dziewczyna czuła, jakby cały ten gniew skierowany był tylko i wyłącznie w nią samą. Chciała przed tym uciec.
* * *
Blask błyskawicy rozerwał otaczającą go ciemność. Zamigotał, wyostrzając krawędzie i wydłużając cienie, po czym zniknął ścigany przez huk grzmotu. Ertian mimowolnie cofnął się kilka kroków, szeroko rozwartymi oczami wpatrując się w nagle oświetlony las kolumn, a następnie w nieprzeniknioną ciemność. Za plecami poczuł zimną świątynną ścianę. Po przejściu, którym tu trafił nie było śladu. Wyglądało na to, że został tu uwięziony. Żeby chociaż wiedział, co oznacza to "tu", jednak chłopak nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Musiał zabłądzić w tunelach, gdy schronił się przed burzą, ale dokąd trafił? Jego oczy powoli przyzwyczajały się do mroku. Po pewnym czasie zaczął dostrzegać delikatne zarysy kolumn, ciemniejsze i jaśniejsze plamy czerni, oznaczające stojące mu na drodze przeszkody. Zrobił kilka kroków do przodu i stanął w miejscu, w którym, według jego pamięci, powinien znajdować się środek korytarza, wzdłuż którego stały kolumny. Jeśli teraz odwróci się w prawo i nim pójdzie, dojdzie w końcu do jakiegoś wyjścia. Taką przynajmniej miał nadzieję, ale to zdecydowanie nie był jego szczęśliwy dzień. Przed chwilą dowiedział się, że najprawdopodobniej przegrał i za kilka dni zginie. Następnie przemókł do suchej nitki i do tego zabłądził. Brakowało tylko, żeby teraz napatoczył się na któregoś ze złotych rycerzy i ogółem będzie mógł przestać się martwić czymkolwiek. To byłoby takie adekwatne zakończenie tego dnia i przy okazji jego życia, ale na to już nic nie mógł poradzić. Westchnął zrezygnowany i ruszył niepewnie przed siebie. Cienie przesuwały się wzdłuż niego, a jedynym wyznacznikiem upływającego czasu i pokonywanej odległości był odgłos jego kroków, ale czy on naprawdę coś znaczył? Dopiero po pewnym czasie chłopak zorientował się, że coraz wyraźniej dostrzegał otaczającą go scenerię, a ciemność jest jakby bledsza. Gdzieś przed nim migotał delikatny złoty blask. Ertian zatrzymał się, niepewny, co robić dalej. W pierwszym odruchu, dość nietypowej, jak na niego, niekontrolowanej radości chciał pobiec w kierunku światła i wydostać się z tej kamiennej klatki, ale szybko do głosu doszedł zdrowy rozsądek. Wciąż dochodziły do niego odgłosy piorunów, a korytarz, co prawda rzadziej, ale nadal co pewien czas rozświetlał blask błyskawic, a zatem burza nadal trwała. Czym więc jest to światło, skoro nie są to promienie słońca? Strażnik Ziemi zamarł, starając się zidentyfikować tą aurę, wypatrzyć najdrobniejszy szczegół, wyłowić jakiś szmer, który mógłby mu powiedzieć, czym ona jest. Bez skutku. Sekundy prześlizgiwały się obok niego, powoli zamieniając w minuty, a on stał niezdecydowany. Potrząsnął gwałtownie głową, ganiąc się w myślach. Przecież to nienormalne, czemu tak tu sterczy? Przecież jest strażnikiem Ziemi, nie ma się czego bać... "A jednak czegoś się boisz" Odezwał się w jego głowie zdecydowanie nieproszony głos. - Ja się niczego nie boję! - krzyk rozniósł się po pustym korytarzu, wślizgując w każdą szczelinę między kolumnami i odbijając od ścian. Pomimo tak gorącego zapewnienia chłopak wyraźnie zaniepokoił się powstałym hałasem. "Skoro tak twierdzisz." Odparł głos z lekkim rozbawieniem. Urażona duma kazała świadomości Ertiana unieść wysoko głowę, obrócić się na pięcie i odejść dostojnym krokiem od koleżanki podświadomości, która zwykle była autorem tego typu nieproszonych wypowiedzi. Nie zauważyła, że ta ze zdumieniem rozgląda się wokół. Stuk, stuk, stuk. Jego buty wybijały miarowy rytm na kamiennej posadzce, gdy tak pewnym krokiem, na jaki było go w tej chwili stać, szedł w kierunku dziwnej poświaty. Stuk, stuk... odgłos urwał się nagle, choć echo wciąż wirowało w powietrzu. W tym miejscu kolumny rozszerzały się, tworząc komnatę zalaną nikłym, złotym blaskiem wydobywającym się ze stojącego pośrodku posągu. Uważny obserwator mógłby dostrzec, jak to światło odbija się i migoce w oczach srebrnowłosego chłopaka, mieszając się z zaskoczeniem. Jednak nie było nikogo, kto mógłby podziwiać ten spektakl światła i cieni. Ertian był sam. Ostrożnie zrobił kilka kroków do przodu i stanął tuż przy posągu, aby mu się lepiej przyjrzeć. Przedstawiał odzianą w zbroję kobietę, która wręczała miecz klęczącemu przed nią młodzieńcowi. Ertian patrzył na doskonale oddającą podniosłość chwili statuę, na pozbawione wszelkiego wyrazu oblicze kobiety i na uwielbienie na twarzy mężczyzny. Patrzył, a jego własna twarz się zmieniała. Zaskoczenie przeobraziło się w gniew, w oczach zagościł żal. Zrobił krok do tyłu, zaciskając dłoń w pięść. - I to wszystko? - zapytał, uśmiechając się drwiąco. Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że mówi na głos. - Dostajesz miecz i biegniesz, żeby dać się zabić? To decyduje o twoim życiu? O lojalności wobec zwierzchnika? Gorycz wisiała w powietrzu wokół niego, odbijała się w oczach i przepełniała słowa. Ta scena przypomniała mu inną sytuację, dawno zamkniętą w pudełku z etykietką "o tym zapomnieć", obok śmierci, walk, bólu i jego własnej rodziny. W pudełku dawno zasypanym pod gruzami młodzieńczej ambicji i tego, w co wierzył. Na miejscu tego wojownika widział siebie, gdy otrzymywał kryształ. Gdy zostawał strażnikiem Ziemi. Wciąż pamiętał dumę, która go wtedy przepełniała... i to jak naiwny się okazał. Wszystko było farsą. Nie było żadnego potężnego i dobrego zwierzchnika, któremu mógłby być wierny. Nie było idei, w które wierzył ani wspólnego celu, któremu mógłby służyć. Nie było wierności, w organizacji, w której każdy dbał o swoje własne interesy. I tyle. Teraz nie było nawet nadziei, na zmianę tego stanu. Oni zginą, Kamienie wrócą pod kontrolę Rady i wszystko będzie jak dawniej. Drobne zakłócenie, które z takim trudem udało im się wywołać ucichnie. Będzie jak kiedyś. Bez szans na zmianę. Czemu go to dziwi? Czego się spodziewał? Że jednostka może zaszkodzić ogółowi? Farsa. Mrzonka, która wystawiła ich na śmierć. Niby co można było zrobić? Co zmienić, skoro wszystko zostało już przesądzone? "Nie ma to jak optymistyczne podejście do świata." Zdanie uderzyło jego świadomość w tył głowy z siłą, która sprawiła, że ta wylądowała nosem w kałuży błota. Siedząca nieopodal podświadomość zarejestrowała, że to już szczyt złośliwości, żeby nawet w umyśle kałuże znajdowały się w takich miejscach. Jej koleżanka powoli podniosła się i odwróciła, oskarżycielskim wzrokiem przeszywając podświadomość, jednak ona z miną niewiniątka rozłożyła ręce i pokręciła głową. A gdzieś tam, na zewnątrz, Ertian potrząsnął gwałtownie głową, dochodząc do wniosku, że musi być już bardzo zmęczony. Ewentualnie zwariował. Jeszcze raz rozejrzał się po komnacie. Kiedyś obserwował Świątynię, znał więc, a przynajmniej kojarzył, wszystkich złotych rycerzy, włączając w to tych, którzy już nie żyli. W czyim domu się znalazł? Czy jest on pusty, czy też musi liczyć się z rychłym powrotem gospodarza? Kto tu mieszkał? "Shura." Ertian stał, przebiegając wzrokiem granicę między światłem i cieniem. Był sam. A więc przesłyszał się. Musiał się przesłyszeć! Ale jeśli... - Dzięki - jego głos odbił się echem po pomieszczeniu. "Nie ma za co." Więc jednak zwariował.
* * *
Przywodzący na myśl Apokalipsę żywioł szalał nad Świątynią, zadając kłam przekonaniu o stabilności pogody podczas greckiego lata. Nawet jeśli jeszcze ono nie przyszło, jeśli miało to nastąpić dopiero za dwa dni, to mimo wszystko chaos panujący na zewnątrz sprawiał, że Milo nerwowo przełykał ślinę, siedząc sztywno w pobliżu Mu, choć trochę lepiej obeznanego i bardziej przyzwyczajonego do takich wybryków natury. Zbielałe dłonie zaciskał na poręczy krzesła. Był rycerzem, któremu nie można było zarzucić tchórzostwa, jednak w obliczu tego piekła był całkowicie bezsilny. Musiał je przeczekać. A on nienawidził czekać. Pioruny przewalały się po niebie, tocząc walkę z panującą wszędzie ciemnością, a odbijające się od ścian grzmoty przypominały ogromne bębny, bijące na zagładę tego świata. Hyoga patrzył na to wszystko z okna Głównej Świątyni, w której utknął wraz z pozostałymi. Jego usta poruszały się same, bez udziału woli, wymawiając w kółko tą samą modlitwę. O co się modlił? O coraz bardziej nieprawdopodobne wypogodzenie? Czy też może o zbawienie dla siebie i pozostałych? Pewnie on sam dokładnie nie wiedział, choć gdyby miał wybierać powiedziałby, że modlił się o koniec. Po prostu o koniec. Nieważne czego. Doczekał się. Tak już jest w naturze, że nic nie trwa wiecznie. Nawet jeśli według odczucia osób zgromadzonych w Świątyni burza trwała wieki, w końcu odeszła. Na początku nikt nie chciał uwierzyć, że naprawdę pada coraz słabiej, że być może niebiosa wyczerpały już swój gniew i pójdą teraz wyżywać się na innych podległych im śmiertelnikach lub po prostu dalej grać w grę zwaną życiem, zabarwioną intrygami, ambicją i nie kończącą się zabawą. A jednak. Ostatni piorun przeciął niebo, a po nim nastąpiła nienaturalna wręcz cisza. Deszcz osłabł, by w końcu ustać zupełnie, pozostawiając po sobie pustkę w umyśle, w jakiś pokrętny sposób przyzwyczajonym już do burzy.
* * *
Promień Słońca przedarł się przez chmury i padł na twarz Mu, zmuszając go do zmrużenia oczu. Rycerz Barana podniósł głowę i spojrzał w niebo z nieodgadnionym uśmiechem. Idący obok niego Aldebaran dziwnie na niego spojrzał. - A tobie co tak wesoło? - Sam nie wiem - Mu przez chwilę starał się sprecyzować wypełniające go uczycie, ale szybko zrezygnował. - Po prostu się cieszę. - Czym? - W zasadzie uznał to wytłumaczenie, w końcu każdy ma prawo mieć dobry humor, a już na pewno lepszy od jego własnego w tej chwili. Chciał jednak zacząć jakąś normalną rozmowę. Przeszli już przez sześć Domów Zodiaku w całkowitej ciszy i stawało się to uciążliwe. Tylko w Świątyni Capricorni zatrzymali się na chwilę, przeszyci dziwnym przeczuciem, jednak nie potrafili go sprecyzować. Dom był pusty. - Daj już spokój - odezwał się Shaka, sam nie mogący powstrzymać się od uśmiechu. - Pomyślałby ktoś, że nagle zwykła radość zaczęła ci przeszkadzać, przecież to nic złego. Śmiech jest muzyką duszy. Aldebaran zaczepnie pokręcił głową. - Zdaje się, że z wami nie wygram, a chyba powinniście jednak bardziej przejmować się tym, co przekazał nam Shun. Za dwa dni czeka nas trudna walka, moglibyście brać to na poważnie. - Uwierz mi, bierzemy - zapewnił go Mu, patrząc na niego nieco pobłażliwie. - A ty mógłbyś się nieco rozchmurzyć, jak na jeden dzień było już dość chmur, naprawdę wystarczy. Doszli właśnie do wejścia do Domu Panny. Shaka odwrócił się w ich stronę, zatrzymując. Oczy miał zamknięte, ale twarz była pogodna. - Tu was zostawię. Do zobaczenia. - Już? - Mu trochę się zmartwił. - A może wpadłbyś na herbatę? Dawno cię u nas nie było, a przedwczoraj Arin i Kiki maltretowali kuchnię i piekarnik robiąc ciasteczka. Nawet nieźle im wyszły, a jeśli dobrze pamiętam, to ty bardzo je lubiłeś. Shaka zastanawiał się tylko chwilę. - Z przyjemnością. O ile nie będę musiał potem zmywać. Mu roześmiał się. - O to się nie martw - odwrócił się do Aldebarana. - Dołączysz do nas? - Raczej podziękuję. Wybacz, ale nie jestem zwolennikiem tego typu zaostrzania apetytu porcjami, których i tak dla nikogo tak naprawdę nie starczy. Poza tym... mam pewne zastrzeżenie co do kuchni twojej siostry. - Pewnie słuszne, ale w ten sposób jeszcze przynajmniej nikogo nie zabiła. -Mimo wszystko jakoś nie mam ochoty być w tej kwestii pierwszy. Wesoły śmiech rozszedł się w ciszy otulającej Świątynię nad wyraz wyraźnie. Byli tacy, którzy w obecnej atmosferze uznali go za coś niestosownego, coś nie na miejscu. I byli inni. Znajdujący się jakieś dwa domy wyżej Aiolia uśmiechnął się, słysząc go. Nawet jeśli przyszłość, która ich czekała nie była zbyt pewna, a rozkazy Wielkiego Mistrza, aby za wszelką cenę zatrzymać strażników nie wydawały się być do końca normalne, zrobią to, co będą mogli. Teraz był inny dzień, inny czas i inne słońce, którego promienie rozpraszały zwątpienie i zły humor. Teraz byli szczęśliwi. U boku przyjaciół.
* * *
Pomimo dobrego humoru, Mu czuł jakiś niejasny niepokój, który zniknął dopiero, gdy przekroczył próg Pierwszego Domu. Uśmiechnął się w duchu, na myśl, że aż tak bardzo przywiązał się do tych kamiennych murów, które otaczały go na co dzień. W zasadzie pewnie nie powinno go to aż tak dziwić, w końcu to był jego dom i miał pełne prawo cieszyć się, że nie trafił w niego żaden piorun ani nie stało się nic gorszego. A jednak siła ulgi, którą poczuł zdumiała go. Nie spodziewał się jej. Czyż nie tęsknił za Tybetem? Czyż nie chciał tam wrócić? Co więc miało znaczyć to uczucie? Gdy wraz z Shaką wszedł do salonu z kuchni wypadł, w sposób dosłowny, Kiki. - Mistrzu, wróciłeś! - piskliwy wrzask wypełnił pomieszczenie i sprawił, że dwoje złotych rycerzy spojrzało z zaskoczeniem na chłopca. Ten trochę się zmieszał i zrobił czerwony na twarzy. Stanął niepewnie, odchrząknął i przemówił bardziej opanowanym i oficjalnym, a przez to bardziej komicznym tonem. - To znaczy, wiedziałem, że wrócisz, ale nie spodziewałem się, że aż tak szybko, w końcu zebranie u Wielkiego Mistrza, ta burza... była okropna, prawda? Ale ja się nie bałem! Wcale. Byłem pewny, że... no... może ja zrobię herbaty... - Tak chyba będzie najlepiej - Mu przyglądał mu się z rozbawieniem. - I przynieś te ciastka, które zrobiliście z Arin. Kiki zniknął w drzwiach kuchennych szybciej, niż można by to uznać za możliwe, nawet w miejscu tak niezwykłym, jak Świątynia Ateny. Co ciekawe, równie błyskawicznie był z powrotem, razem z talerzem ciastek i dwoma parującymi kubkami. Ich liczba trochę zaskoczyła Mu. - Kiki, gdzie jest Arin? Mały najwyraźniej poczuł się bardzo niepewnie. Spuścił oczy, robiąc krok do tyłu. - Nie wiem - odparł cichutko. - Jak to "nie wiesz"?! - Mu skrzywił się. Spytał zdecydowanie za ostro. Co się z nim działo? - Nie wiem... ona... ona... chyba wyszła. Jeszcze podczas burzy nigdzie jej nie było. Przeszukałem cały dom... Mu uniósł brwi i spojrzał na Shakę. Virgo trzymał w dłoniach kubek z herbatą, a głowę miał pochyloną w taki sposób, jakby się w niego wpatrywał, jednak miał zamknięte oczy. - Nie jest już dzieckiem - powiedział powoli rycerz Panny, czując niepokój przyjaciela. - Na pewno nic złego się nie stało. Wróci. Może chciała pobyć trochę sama? - Ale dokąd mogła pójść? Podczas burzy? Shaka nie odpowiedział. Nawet jeśli miał pewne podejrzenia, wolał zachować je dla siebie. Już dawno temu postanowił, że są rzeczy, o których Mu wiedzieć nie powinien. Nawet jeśli z pozoru nic nie znaczą.
Następna cześć: Rozdział XXX |